Dlaczego tak dużo mówi się dziś o pamięci?
Jedno z najczęściej cytowanych zdań w badaniach pamięci to powiedzenie Pierre’a Nory, francuskiego historyka, że o pamięci mówi się dziś tak wiele, bo jej samej już nie ma. To zresztą dość kontrowersyjna teza – Nora miał na myśli pamięć naturalną, przekazywaną z pokolenia na pokolenie w mniej lub bardziej harmonijnej wspólnocie. Tymczasem dziś mechanizmy pamięci zbiorowej, bo o niej tu przede wszystkim mówimy, warunkowane są przez media masowe, politykę, globalizację. Procesy szybkiego rozprzestrzeniania się wyobrażeń o przeszłości są z jednej strony niezwykle fascynujące, z drugiej zaś przyczyniają się do powstania tezy, że tak naprawdę mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykle powierzchownym i w gruncie rzeczy jesteśmy osadzeni wyłącznie w teraźniejszości. Żywe dyskusje na ten temat prowadzi się nie tylko w środowisku naukowym – zapełniają one też codzienne gazety i dyktują tematy wydarzeń kulturalnych. Innymi słowy, o pamięci mówi się dziś tak wiele, bo ona sama niezwykle szybko się zmienia. To wpływa na nasze poczucie tożsamości, osadzenia w czasie i przestrzeni, dotyczy każdego z nas indywidualnie, ale też i wpływa na charakter grup społecznych, w których żyjemy.
Czym jest pamięć społeczna?
Istnieje zapewne z kilkadziesiąt definicji pamięci społecznej. Nie ma nawet zgodności co do tego, czy mówić o pamięci społecznej, zbiorowej, kulturowej czy kolektywnej. Ja osobiście jestem bardzo przywiązana do definicji Barbary Szackiej, według której pamięć społeczna to zbiorowe wyobrażenia o przeszłości. Bardzo ważne jest tu słowo „wyobrażenia” – nie chodzi o to, jak przeszłość wyglądała naprawdę, ani też o naszą wiedzę o niej, ale o to, jak ją sobie wyobrażamy. Jednocześnie każda zbiorowa forma pamięci jest metaforą – grupa nie posiada pamięci w znaczeniu neuronalnym, w takim sensie ma ją tylko pojedynczy człowiek.
Skąd w takim razie tak silna potrzeba pamiętania w społeczeństwach?
Z potrzebą pamiętania w społeczeństwach jest więc mniej więcej tak, jak z potrzebą pamiętania u jednostek: nie zawsze jest to proces świadomy. Czasem chcemy sobie coś przypomnieć, a nie możemy, innym razem prześladują nas wspomnienia o rzeczach, które chcielibyśmy zapomnieć. Pamięć społeczna jest jednak w znacznie większym stopniu niż pamięć jednostek sterowana z zewnątrz: przez władzę, media, inne grupy społeczne, normy kulturowe etc. Treści, które trafiają do pamięci społecznej, rodzą się więc na styku wspomnień pojedynczych ludzi, opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie oraz wielu innych czynników kulturowych i politycznych. Wyjątkowość naszych czasów polega natomiast na silnej, medialnej cyrkulacji wyobrażeń o przeszłości. Docierają one do nas jednocześnie od starszych pokoleń, z telewizji, prasy, coraz liczniejszych muzeów etc. Ja osobiście nie jestem w stanie powiedzieć, czy ten zalew obrazów historii wynika z potrzeb społecznych czy też jest po prostu odzwierciedleniem technologicznej i medialnej specyfiki współczesności.
Czym więc jest pamięć miejsca? Co to znaczy, że jakieś miejsce „pamięta”?
W sensie dosłownym miejsce oczywiście nic nie pamięta. Pamiętają ludzie, którzy wchodzą z tym miejscem w interakcję. Pamięć ta przekazywana jest przez różne nośniki: literaturę, prasę, fotografie, filmy, no i przez samo miejsce, z którego często można odczytać jego dawne funkcje. Weźmy przykład muru berlińskiego – teoretycznie już go nie ma, ale oczywiście pozostał w pamięci berlińczyków, jak również mieszkańców innych miast, którzy odwiedzają Berlin. Wciąż bowiem istnieje na tysiącach fotografii, w filmach i audycjach telewizyjnych, w podręcznikach szkolnych. W samym Berlinie istnieje pomnik, zajmujący dość rozległą przestrzeń w centrum miasta, który upamiętnia mur i jego ofiary. Jest tam zachowany jego fragment, a w innych miejscach znajdziemy wmurowaną w asfalt i chodniki linię, która odtwarza przebieg granicy między Berlinem Wschodnim a Zachodnim. To wszystko sprawia, że Berlin pamięta o swoim podziale, choć tak naprawdę pamiętają ludzie, którzy mają do czynienia z przestrzenią miejską, tekstami kultury i – oczywiście – ze świadkami historii.
O szczególnym typie pamięci możemy mówić w przypadku miejsc, w których w wyniku powojennych przesiedleń nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności.
Te miejsca są szczególnie interesujące w kontekście badań naukowych. Na ich przykładzie można pokazać, że pamięć bez ludzi zanika. Tym tropem idzie w swoich badaniach pamięci miejsca Maria Lewicka, która za jeden ze wskaźników pamięci miasta uznała świadomość przedwojennej topografii Lwowa czy Wrocławia u ich obecnych mieszkańców. Pamięć miasta oznacza w tym wypadku m.in., że obecni lwowianie czy wrocławianie wiedzą, jak nazywały się poszczególne ulice przed wojną. To o tyle ciekawe, że miejsce pozostało to samo, zmienili się natomiast ludzie, którzy dzięki dostępowi do różnych nośników pamięci mają świadomość miejsca, w którym żyją i – co w całej tej historii najważniejsze – świadomość ta wpływa na ich lokalną tożsamość.
Jak widzisz zderzenie perspektywy naukowej i praktycznej, animacyjnej? Co mogą dać sobie nawzajem praktycy i teoretycy?
Sprawa współpracy tak zwanych teoretyków i praktyków to ogromny problem współczesnej nauki, zwłaszcza humanistyki. Badania czysto naukowe, teoretyczne mają taką samą rację bytu, jak działania w przestrzeni publicznej. Dobrze by jednak było, by badacze byli świadomi aktywności rozmaitych grup i stowarzyszeń, które nierzadko na poziomie lokalnym zajmują się pamięcią i historią – zakładają regionalne muzea, prowadzą prace konserwacyjne w małych kościołach i na zapomnianych cmentarzach, odtwarzają pamięć o dawnych mieszkańcach miast i miasteczek. Te działania odbywają się często zupełnie poza kontekstem naukowym, a to nie jest dobre zjawisko. Z jednej strony nauka – historia, socjologia, psychologia czy kulturoznawstwo – oferują cały szereg przydatnych narzędzi i pojęć do tego typu akcji, pozwalają je precyzyjnie nazwać, porównać i skategoryzować. Sensowne działania w przestrzeni publicznej muszą więc opierać się na obiektywnych i sprawdzalnych wynikach badań naukowych, bez których lokalni aktywiści i animatorzy często wyważają otwarte drzwi, odkrywając rzeczy już dawno opisane. Z drugiej strony naukowcy nie powinni zamykać się w wieży z kości słoniowej – są opłacani z publicznych pieniędzy, więc ich badania powinny docierać do społeczeństwa. Sytuacja, w której publikują wyłącznie w elitarnych czasopismach naukowych – czego wymagają od nas ministerialne przepisy – jest absurdalna, gdyż w ten sposób komunikujemy się wyłącznie między sobą.
Przeważnie nie wychodzimy z naszym przekazem do ludzi, którzy płacą podatki i w ten sposób finansują nasze badania, a więc mają pełne prawo do tego, by się nimi interesować. Aby ten kontakt mógł zaistnieć w praktyce, potrzebna jest jednak umiejętność przystępnego pisania o wynikach naszych prac. Niestety, takie działania jak doradztwo przy tworzeniu wystaw muzealnych, wykłady i teksty popularno-naukowe, współpraca ze stowarzyszeniami czy organizacjami pozarządowymi nie są w strukturach polskiej nauki w żaden sposób nagradzane.
Czy widzisz przestrzeń do takich spotkań?
W Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie chcemy w najbliższym czasie wdrożyć projekt, który doprowadzi do spotkania i dyskusji dwóch grup zawodowych: „profesjonalnych” historyków, czyli osób pracujących na uniwersytetach i w instytutach badawczych, oraz ludzi, którzy uprawiają „historię stosowaną” – muzealników, dziennikarzy, przewodników, przedstawicieli stowarzyszeń, popularyzujących historię lokalną i regionalną itd. Zależy nam na tym, żeby rozmawiać o przykładach udanej współpracy oraz możliwościach rozsądnej kooperacji w przyszłości.
Dr Magdalena Saryusz-Wolska, socjolożka i kulturoznawczyni, absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego. Pracuje w Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, zajmuje się problemami pamięci zbiorowej i kulturowej oraz historią wizualną.