Category Archives: Materiały

ola2

Refleksje ze Wschodniej Polski – Aleksandra Gulińska

Kilka uwag na temat pracy z pamięcią.

To było w 2006 lub 2007 roku, w sporej wielkości mieście w zachodniej Polsce. Pamiętam, że stałam przed ludźmi w Domu Kultury i opowiadałam o tym co robię na co dzień – o “trudnej” pamięci zbiorowej, konfliktach etnicznych, o tym, jak trudno jest czasem przepracowywać temat mniejszości, w sytuacji kiedy tych mniejszości już u nas nie ma. Także o roli Historii Mówionej w tego typu pracy. Ludzie zadawali pytania, dyskutowali, na koniec bili brawo. Po spotkaniu podeszły do mnie dwie organizatorki. Pochwaliły moje wystąpienie, jednak stwierdziły,  nie do końca rozumieją co chciałam im przekazać. Szczególnie nie rozumiały, co miałam na myśli mówiąc o “nieobecnych” mniejszościach. – U nas to są wszyscy – po wojnie przyjechali Polacy, potem przesiedlono Łemków i Ukraińców, pojawili się Tatarzy, najpierw w taborach, a potem na stale – Romowie. Zostało też trochę Niemców. Widzi pani – u nas nie ma kłopotów ani  z mniejszościami, ani z pamięcią ! – argumentowały.

Zaskoczyło mnie to – oczywiście, nie wszędzie historia lokalna i co się z tym wiąże jest taka sama jak na „mojej” Lubelszczyźnie. To oznacza, że nie wszystkie wypracowane narzędzia da się tak łatwo przenieść do regionów z zupełnie innym doświadczeniem. Łatwo przekonać się,  jak silną mamy tendencję,  by nasze lokalne zbiorowe doświadczenie utożsamić z jakimś “ogólnopolskim” – na wsiach są kościoły katolickie, w miasteczkach – pożydowskie synagogi, nasza rodzina mieszka we wsi od pokoleń….

Odniosłam też wrażenie, że rozmówczyni zbyt optymistycznie podeszła do zagadnienia mniejszości na Ziemiach Zachodnich. Miałam już wtedy w pamięci wypowiedź jednego z Łemków, który w wyniku Akcji “Wisła” znalazł się na Dolnym Śląsku:

Moją rodzinę wywieźli pod Wrocław; tam się urodziłem. Opowiadano mi, że kiedy Łemkowie wychodzili z wagonów, cała wieś, sami zabużacy, wyszła na drogę, z kosami, z widłami, ze szpad-lami. Wcześniej UB zrobiło we wsi zebranie, powiedzieli: przywozimy wam hajdamaków, dobrze ich pilnujcie. Sołtys w krzyk: zrobią nam drugi Wołyń, wojsko strzelało na postrach, bo byłby pogrom. Ja sam dowiedziałem się, że jestem ukraińskim bandytą, gdy kolega w klasie walnął mnie kamieniem w głowę. Po latach, gdy wszystko się uładziło, mama powiedziała najbliższej sąsiadce: tak baliśmy się was, że przez trzy lata z siekierami spaliśmy. A ona: a my was tak, że przez pięć.[1]

Co to wtedy dla mnie oznaczało? Być może, że może mieszkańcy Ziem Zachodnich także mają kłopot z niektórymi aspektami swojej historii?               Takie właśnie było moje pierwsze spotkanie z “Zachodem”.

Na Wschodzie

Jako Stowarzyszenie Homo Faber właściwie od początku istnienia zajmujemy się zbieraniem historii i opowieści ludzi – na temat ich najbliższego otoczenia, wspomnień związanych z ich rodziną czy wsią. Kilkoro członków Homo Faber pierwsze szlify zdobywało pracując w Ośrodku “Brama Grodzka – Teatr NN”, zajmującym się historią Żydów w Lublinie i na Lubelszczyźnie, pozostali – poznawali warsztat podczas letnich wypraw rowerowych wzdłuż wschodniej granicy Polski.

Jednym z powodów zbierania wspomnień była dla nas ciekawość tych historii, które są zasadzie nieobecne w głównym nurcie narracji dotyczącyej XX wieku w Polsce. Specyfika XX wieku (w tym – pojawienie się  nacjonalizmów w swojej skrajnej postaci) oraz zainteresowania członków i członkiń stowarzyszenia (skupione wokół kwestii międzykulturowych), spowodowały, że głównym obszarem tematycznych zbieranych wspomnień stały się mniejszości (narodowe, etniczne, religijne) oraz ich relacje ze społeczeństwem większościowym. Staraliśmy się docierać do jak najmniejszych wsi, pytać o wydarzenia, których nie ma w podręcznikach szkolnych – jak burzenie cerkwi prawosławnych w 1938 roku czy tożsamość “tutejszych” na pograniczu polsko-ukraińsko-białoruskim. Ze zdziwieniem odkrywaliśmy, że dla wielu ludzi historia XXw. wygląda zupełnie inaczej niż ta znana ze szkoły czy mediów. W ich pamięci ubiegły wiek rozgrywał się w następujący sposób: życie na wsi w ukraińskiej społeczności przed wojną, zburzenie  cerkwi w 1938 roku, wywózka w ramach Akcji “Wisła”, powrót w rodzinne strony. Albo idąc dalej na południe: życie na wsi przed wojną, konflikt z Polakami w latach 40., napływające z sąsiednich wsi  informacje o akcjach partyzanckich (zarówno polskich jak i UPA), pacyfikacje wiosek (polskich i ukraińskich), strach, wywózka,  powrót. W opowieściach nieobecni byli hitlerowcy, nie było okupacji niemieckiej, często marginalnie wspomniane było wejście Armii Czerwonej.

Każde kolejne spotkanie, każda rozmowa przynosiła nowe elementy do układanki, jaką jest historia tych terenów. Co to dla nas oznaczało? Przede wszystkim ukazywało rozdźwięk pomiędzy “ogólnopolską” narracją (także tą wypracowaną czy narzuconą w latach PRL) a narracją na poziomie lokalnym czy jednostkowym. Zestawienie kilku historii (nawet z jednej społeczności)  bardzo mocno uświadamiało jak niejednoznaczny może być obraz dziejów małej miejscowości i ich ocena przez rozmówców – rejestrowaliśmy opowieści, które na poziomie faktów były ze sobą zupełnie sprzeczne, podczas tych samych wydarzeń te same postacie dla jednych były agresorami, a dla innych obrońcami (jak w przypadku polskich i ukraińskich partyzantów). Dla jednych państwo polskie – zarówno II RP jak i PRL – było jak najbardziej własnym państwem, z którym się utożsamiali, inni – mówili o jakiejś odległej strukturze z dalekiej Warszawy, która pojawiała się u nich we wsi w postaci wojska i przynosiła represje. Historia opowiadana przez ludzi   wymyka się próbom łatwych uogólnień czy zawłaszczania jej przez różne nurty ideologiczne próbujące promować własne interpretacje dziejów XX wieku.

Zbieranie relacji osób, które ratowały Żydów podczas okupacji pokazało nam jak złudny jest mit o bohaterskiej postawie ogółu Polaków wobec Zagłady – to właśnie Sprawiedliwi wśród Narodów Świata najszerzej i najpełniej opowiadali nam o zjawisku szmalcownictwa, strachu przed polskimi sąsiadami czy przemocy wobec Żydów w trakcie i po wojnie. Z jednej strony nasz rozmówca do dziś wierzy w legendę o porywaniu przez Żydów dzieci na macę, z drugiej – ratuje swoich żydowskich sąsiadów przed esesmanami.  Jedni ludzie pomagają Żydom w czasie wojny, za to po wojnie biorą udział w wysiedlaniu Ukraińców, inni – do dziś płaczą wspominając deportowanych do USSR ukraińskich kolegów ze szkoły jednocześnie życząc np. Cyganom wszystkiego najgorszego.  Wielokrotnie od naszych  rozmówców słyszeliśmy też wplecione w opowieść slogany z komunistycznej propagandy lat 50. (dotyczy to np. Polaków oceniających deportacje ludności łemkowskiej czy ukraińskiej) czy ludowe mity (jak ciągle żywe legendy o mordzie rytualnym), a mimo to nie potrafiłabym określić postawy moich rozmówców jako “antyukraińskiej” czy “antyżydowskiej”.

Podsumowując – wielowątkowość, lokalność i niejednoznaczność nagranych relacji powoduje, że jest to fantastyczne tworzywo – ważne w procesie budowania tożsamości lokalnej (szczególnie w przypadku wsi o zupełnie innej historii i tożsamości niż ta “ogólnopolska”, nauczana w szkołach), a także jako uzupełnienie wiedzy podręcznikowej w procesie edukacji – zarówno formalnej jak i nieformalnej. Z drugiej strony jest to materiał dość trudny – ze względu na siłę dominującego dyskursu (o ile zebrane relacje w żaden sposób się w niego nie wpisują) czy obecność tematów silnie stabuizowanych, których poruszenie wiąże się ogromnymi emocjami w całej społeczności lokalnej.  Dodatkowo trzeba zauważyć, że niewiele jest w Polsce instytucji wyspecjalizowanych w nagrywaniu Historii Mówionej, co oznacza, że jeśli chcemy mieć zarejestrowane wspomnienia z naszej miejscowości często musimy sami je nagrać i opracować.

Na Ziemiach Zachodnich

W 2012 roku z inicjatywy Towarzystwa Inicjatyw Twórczych “ę” razem z Anną Dąbrowską przez tydzień pracowałyśmy z animatorkami chcącymi zbierać relacje Historii Mówionej w swoim miasteczku – Srebrnej Górze na Dolnym Śląsku. Był to czas kiedy z jednej strony same poznawałyśmy historię miasteczka i jej mieszkańców, z drugiej – dzieliłyśmy się z uczestniczkami zajęć naszymi doświadczeniami z pracy we wschodniej Polsce. Pod koniec cyklu warsztatów zaczęłyśmy wspólnie tworzyć kwestionariusz pytań, jaki byłby użyteczny podczas spotkań z rozmówcami w Srebrnej Górze. Punktem wyjścia były dyskusje nt. powojennych przesiedleń w Europie i przesiedleń w ogóle jako narzędzia represji. Zaczęłyśmy się zastanawiać kim byli przedwojenni mieszkańcy miasteczka, co po nich zostało, kiedy wyjechali i na ile zdążyli poznać nowoprzybyłych Polaków. Z kolei kim byli ci Polacy? Z jakimi nadziejami lub lękami jechali na Zachód?  Jak próbowali odnaleźć się w powojennym chaosie? Co było kluczowym doświadczeniem w życiu obecnych mieszkańców Srebrnej Góry – takim który dzieli czas na “przed” i “po” (jak “przed wojną” i “po wojnie”, “przed wywózką” i potem), jeśli tylko niektórzy srebrnogórzanie przyjechali tutaj zza Buga, a zdecydowana większość – dobrowolnie  z różnych części Polski?  I czy w ogóle można mówić o jakiejś wspólnej pamięci i wspólnej tożsamości ludzi, którzy przybyli na te tereny z całego kraju? W momencie kiedy kończyłyśmy warsztaty nie miałyśmy odpowiedzi na te pytania. Większość z nich  (a przynajmniej tych dotyczących tożsamości i wspólnej pamięci) nurtuje wielu naukowców i animatorów działających na zachodzie Polski i trudno powiedzieć jakie i kiedy zostaną udzielone odpowiedzi. Część z nich “wykuwa się” w działaniach animacyjnych i badawczych w społecznościach pojedynczych wsi czy miasteczek.

Jeśli miałabym zamknąć wiedzę na temat Historii Mówionej w jedną radę skierowaną do początkujących badaczy lokalnych historii – to byłoby to chyba: słuchać, nie oceniać, nie mieć gotowych schematów interpretacyjnych w głowie. Wierzę, że to się sprawdza -  zarówno na Wschodzie jak i na Zachodzie.

Aleksandra Gulińska – członkini lubelskiego Stowarzyszenia Homo Faber, gdzie zajmuje się edukacją międzykulturową dzieci i dorosłych oraz pomocą imigrantom i uchodźcom  w Polsce.


[1]    Paweł Smoleński, Łemko nie może bez lasów, w: Magazyn nr 42, dodatek do “Gazety Wyborczej” nr 245, wydanie z dnia 19.10.2000, str. 8.

portrety (5)a_crop

Myśmy tu nie przyszli – Paweł Kula

Miasto, w którym się urodziłem w 76 roku ponoć zawsze było „nasze”. Odkąd tylko nauczyłem się rozróżniać litery odczytywałem wielki napis na jednym z centralnych placów, który głosił: „Myśmy tu nie przyszli – Myśmy tu wrócili”. Nie pamiętam jak to wtedy rozumiałem, ale czułem wyraźne powinowactwo z wizerunkami wąsatych piastowskich wojów, którzy strzegli granic Pomorza przed zakusami germańskich najeźdźców. Coroczne obchody kolejnych „wyzwoleń” były okazją do przypieczętowania tego, co oczywiste. To zawsze był koniec kwietnia i eksplozja nagłej wiosny. „…Ale nie wie wiatr, co do miasta wpadł, że Szczecin jak Polska ma już 1000 lat…” – śpiewaliśmy drąc się na całe gardło, a ściany naszej świeżo zbudowanej podstawówki odpowiadały gromkim echem.

Podwórkowe dzieciństwo chłopców pełne jest bitew, zasadzek i wojennych zmagań. „My” kontra „Oni” i niekończące się podchody. „My” to my – jesteśmy „tutaj” czyli tam, gdzie zawsze i nazywamy się Czterej Pancerni. „Oni” są zawsze „tam” – do czołgu się już nie zmieszczą i muszą wcielić się w rolę faszystowskich oprawców. Ja chcę być Niemką! – wyrywa się nasza koleżanka Ewka. Patrzymy na nią podejrzliwie zszokowani jej naiwnością. Czy ona nie wie, że „Oni” zawsze przegrywają?

Narodziny mojej matki przypadły na początek 47 roku. Jej rodzice zdążyli już dotrzeć do pomorskiej wsi Piotrowo, która jeszcze rok wcześniej nazywała się Petershagen. Poród odebrała niemiecka akuszerka, która wiosną opuszcza miejscowość wraz z ostatnią garstką rdzennych mieszkańców. Granice się przesunęły i niemieckie państwo zaczyna się dopiero 150 km dalej na zachód. Tego samego roku we wsi pojawiają się pierwsze ukraińskie rodziny z akcji „Wisła”. Matka nosi litewskie nazwisko. ‘U Litwina dupa sina, u Polaka już nie taka!’ – wołają za nią rówieśnicy ganiając się pomiędzy szachulcowymi domami. Osadnicy z „Centrali” ściągają swoje rodziny i wieś powoli się zaludnia. Ludzie trzymają się razem, a domy na uboczu są rozbierane na cegłę. Nikt nie chce się tam osiedlać, bo pamięć przechowuje jeszcze świeże wspomnienia z szabrowniczych zajazdów i nocnych strzelanin. Pierwsi umarli wędrują przez rzekę na pobliski, ale nieoswojony jeszcze cmentarz pełen żeliwnych krzyży i nagrobków. Powoli Wszechświat odzyskuje równowagę. „Naszych” jest coraz więcej, a kamienne tablice z dziwaczną czcionką lądują w pobliskim lasku. Kilkadziesiąt lat później zagajnik ten staje się ulubionym miejscem naszych wakacyjnych zabaw. Wodzimy dziecięcymi palcami po obco brzmiących napisach zastanawiając się kim była Gertrud Gleich i dlaczego żyła tylko 27 lat.

Piotrowo zmieniło w międzyczasie nazwę na Powalice. Młoda dziewczyna spotyka się  z chłopakiem z sąsiedniej wsi. Wszystko rozwija się pomyślnie, dochodzi do zaręczyn i w końcu do ślubu. W dniu uroczystości pojawia się mieszkająca nieopodal sąsiadka, Ukrainka pochodząca z bieszczadzkiej wioski, i składając życzenia mówi do matki panny młodej: Gienia, a czy ty wiesz, że on jest „nasz”? Teraz to on już będzie „nasz” – stanowczo odpowiada Gienia. Za chwilę pojawię się na świecie i „nasz” chłopak stanie się moim wujkiem.

Jest 88 rok, a ja jestem harcerzem – świat naszych wartości jest prosty i przejrzysty. Szare Szeregi to nasz niedościgniony wzór i jaśniejący w ciemności słup światła. Na kolejną zbiórkę mamy przygotować kilka słów o losach naszych przodkach w czasie II wojny światowej. To oczywiste, że będą to gawędy o bohaterach. W domu zasypuję rodziców pytaniami. Ojciec po chwili namysłu zaczyna opowieść. Twój dziadek pochodził z okolic Gdańska – zaczyna – a najcięższe chwile wojny przeżył jako żołnierz Wehrmachtu w Normandii…

Nie jestem już dzieckiem, kiedy Szczecin zaczyna opowiadać swoją historię, a żyjący tutaj przeczuwają, że to, co do tej pory było oczywiste, skazane jest na zagładę. Chwilę później ktoś zaczyna wstydzić się piaskownic i murków zrobionych z niemieckich nagrobków, a niektórzy „odzyskują” nie-swoją pamięć o mieście, w którym nie było śladu Naszych. Wszechświat ponownie odzyskuje równowagę.

Na początku XXI wieku mieszkaniec Powalic znajduje na polu dziwny, rogowy przedmiot z wyrytą ludzką postacią i pokryty falistym ornamentem. Przedmiot trafia w ręce archeologów, a ci oceniają jego wiek na 13 tysięcy lat i nazywają „laską magiczną”. Podejrzewają, że artefakt ten towarzyszył okolicznej społeczności podczas rytuałów narodzin i powracającego cyklicznie życia. Dla mieszkańców Powalic bardziej zaskakujące i trudne do wyobrażenia jest to, że w czasach kiedy nie było jeszcze Niemców, Ukraińców i Polaków żyli tutaj ludzie i czuli się jak u siebie.

 

Paweł Kula (1976)

Mieszka w Szczecinie. Współtworzy Stowarzyszenie Oswajanie Sztuki. Uczestnik i twórca działań edukacyjnych i artystycznych. Pomysłodawca wraz Marią Stafyniak, Danutą i Gerardem Kula projektu „Mapa Korzeni – Mapa Pamięci”, który był realizowany we wsi Powalice w ramach programu „Seniorzy w Akcji” w roku 2010 i 2011.

www.powalice.blogspot.com // www.oswajaniesztuki.blogspot.com // www.pawelkula.blogspot.com

Foto co pamieta miejsce fot T Kaczor_crop

CO PAMIĘTA MIEJSCE? – rozmowa z Dr Magdaleną Saryusz-Wolską

Dlaczego tak dużo mówi się dziś o pamięci?

Jedno z najczęściej cytowanych zdań w badaniach pamięci to powiedzenie Pierre’a Nory, francuskiego historyka, że o pamięci mówi się dziś tak wiele, bo jej samej już nie ma. To zresztą dość kontrowersyjna teza – Nora miał na myśli pamięć naturalną, przekazywaną z pokolenia na pokolenie w mniej lub bardziej harmonijnej wspólnocie. Tymczasem dziś mechanizmy pamięci zbiorowej, bo o niej tu przede wszystkim mówimy, warunkowane są przez media masowe, politykę, globalizację. Procesy szybkiego rozprzestrzeniania się wyobrażeń o przeszłości są z jednej strony niezwykle fascynujące, z drugiej zaś przyczyniają się do powstania tezy, że tak naprawdę mamy do czynienia ze zjawiskiem niezwykle powierzchownym i w gruncie rzeczy jesteśmy osadzeni wyłącznie w teraźniejszości. Żywe dyskusje na ten temat prowadzi się nie tylko w środowisku naukowym – zapełniają one też codzienne gazety i dyktują tematy wydarzeń kulturalnych. Innymi słowy, o pamięci mówi się dziś tak wiele, bo ona sama niezwykle szybko się zmienia. To wpływa na nasze poczucie tożsamości, osadzenia w czasie i przestrzeni, dotyczy każdego z nas indywidualnie, ale też i wpływa na charakter grup społecznych, w których żyjemy.

 Czym jest pamięć społeczna?

Istnieje zapewne z kilkadziesiąt definicji pamięci społecznej. Nie ma nawet zgodności co do tego, czy mówić o pamięci społecznej, zbiorowej, kulturowej czy kolektywnej. Ja osobiście jestem bardzo przywiązana do definicji Barbary Szackiej, według której pamięć społeczna to zbiorowe wyobrażenia o przeszłości. Bardzo ważne jest tu słowo „wyobrażenia” – nie chodzi o to, jak przeszłość wyglądała naprawdę, ani też o naszą wiedzę o niej, ale o to, jak ją sobie wyobrażamy. Jednocześnie każda zbiorowa forma pamięci jest metaforą – grupa nie posiada pamięci w znaczeniu neuronalnym, w takim sensie ma ją tylko pojedynczy człowiek.

Skąd w takim razie tak silna potrzeba pamiętania w społeczeństwach?

Z potrzebą pamiętania w społeczeństwach jest więc mniej więcej tak, jak z potrzebą pamiętania u jednostek: nie zawsze jest to proces świadomy. Czasem chcemy sobie coś przypomnieć, a nie możemy, innym razem prześladują nas wspomnienia o rzeczach, które chcielibyśmy zapomnieć. Pamięć społeczna jest jednak w znacznie większym stopniu niż pamięć jednostek sterowana z zewnątrz: przez władzę, media, inne grupy społeczne, normy kulturowe etc. Treści, które trafiają do pamięci społecznej, rodzą się więc na styku wspomnień pojedynczych ludzi, opowieści przekazywanych z pokolenia na pokolenie oraz wielu innych  czynników kulturowych i politycznych. Wyjątkowość naszych czasów polega natomiast na silnej, medialnej cyrkulacji wyobrażeń o przeszłości. Docierają one do nas jednocześnie od starszych pokoleń, z telewizji, prasy, coraz liczniejszych muzeów etc. Ja osobiście nie jestem w stanie powiedzieć, czy ten zalew obrazów historii wynika z potrzeb społecznych czy też jest po prostu odzwierciedleniem technologicznej i medialnej specyfiki współczesności.

 Czym więc jest pamięć miejsca? Co to znaczy, że jakieś miejsce „pamięta”?

W sensie dosłownym miejsce oczywiście nic nie pamięta. Pamiętają ludzie, którzy wchodzą z tym miejscem w interakcję. Pamięć ta przekazywana jest przez różne nośniki: literaturę, prasę, fotografie, filmy, no i przez samo miejsce, z którego często można odczytać jego dawne funkcje. Weźmy przykład muru berlińskiego – teoretycznie już go nie ma, ale oczywiście pozostał w pamięci berlińczyków, jak również  mieszkańców innych miast, którzy odwiedzają Berlin. Wciąż bowiem istnieje na tysiącach fotografii, w filmach i audycjach telewizyjnych, w podręcznikach szkolnych. W samym Berlinie istnieje pomnik, zajmujący dość rozległą przestrzeń w centrum miasta, który upamiętnia mur i jego ofiary. Jest tam zachowany jego fragment, a w innych miejscach znajdziemy wmurowaną w asfalt i chodniki linię, która odtwarza przebieg granicy między Berlinem Wschodnim a Zachodnim. To wszystko sprawia, że Berlin pamięta o swoim podziale, choć tak naprawdę pamiętają ludzie, którzy mają do czynienia z przestrzenią miejską, tekstami kultury i – oczywiście – ze świadkami historii.

O szczególnym typie pamięci możemy mówić w przypadku miejsc, w których w wyniku powojennych przesiedleń nastąpiła niemal całkowita wymiana ludności.

Te miejsca są szczególnie interesujące w kontekście  badań naukowych.  Na ich przykładzie można pokazać, że pamięć bez ludzi zanika. Tym tropem idzie w swoich badaniach pamięci miejsca Maria Lewicka, która za jeden ze wskaźników pamięci miasta uznała świadomość przedwojennej topografii Lwowa czy Wrocławia u ich obecnych mieszkańców. Pamięć miasta oznacza w tym wypadku m.in., że obecni lwowianie czy wrocławianie wiedzą, jak nazywały się poszczególne ulice przed wojną. To o tyle ciekawe, że miejsce pozostało to samo, zmienili się natomiast ludzie, którzy dzięki dostępowi do różnych nośników pamięci mają świadomość miejsca, w którym żyją i –  co w całej tej historii najważniejsze – świadomość ta wpływa na ich lokalną tożsamość.

Jak widzisz zderzenie perspektywy naukowej i praktycznej, animacyjnej? Co mogą dać sobie nawzajem praktycy i teoretycy?

Sprawa współpracy tak zwanych teoretyków i praktyków to ogromny problem współczesnej nauki, zwłaszcza humanistyki.  Badania czysto naukowe, teoretyczne mają taką samą rację bytu, jak działania w przestrzeni publicznej. Dobrze by jednak było, by badacze byli świadomi aktywności rozmaitych grup i stowarzyszeń, które nierzadko na poziomie lokalnym zajmują się pamięcią i historią – zakładają regionalne muzea, prowadzą prace konserwacyjne w małych kościołach i na zapomnianych cmentarzach, odtwarzają pamięć o dawnych mieszkańcach miast i miasteczek. Te działania odbywają się często zupełnie poza kontekstem naukowym, a to nie jest dobre zjawisko. Z jednej strony nauka – historia, socjologia, psychologia czy kulturoznawstwo – oferują cały szereg przydatnych narzędzi i pojęć do tego typu akcji, pozwalają je precyzyjnie nazwać, porównać i skategoryzować. Sensowne działania w przestrzeni publicznej muszą więc opierać się na obiektywnych i sprawdzalnych wynikach badań naukowych, bez których lokalni aktywiści i animatorzy często wyważają otwarte drzwi, odkrywając rzeczy już dawno opisane. Z drugiej strony naukowcy nie powinni zamykać się w wieży z kości słoniowej – są opłacani z publicznych pieniędzy, więc ich badania powinny docierać do społeczeństwa. Sytuacja, w której publikują wyłącznie w elitarnych czasopismach naukowych – czego wymagają od nas ministerialne przepisy – jest absurdalna, gdyż w ten sposób komunikujemy się wyłącznie między sobą.

Przeważnie nie wychodzimy z naszym przekazem do ludzi, którzy płacą podatki i w ten sposób finansują nasze badania, a więc mają pełne prawo do tego, by się nimi interesować. Aby ten kontakt mógł zaistnieć w praktyce, potrzebna jest jednak umiejętność przystępnego pisania o wynikach naszych prac. Niestety, takie działania jak doradztwo przy tworzeniu wystaw muzealnych, wykłady i teksty popularno-naukowe, współpraca ze stowarzyszeniami czy organizacjami pozarządowymi nie są w strukturach polskiej nauki w żaden sposób nagradzane.

Czy widzisz przestrzeń do takich spotkań?

W Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie chcemy w najbliższym czasie wdrożyć projekt, który doprowadzi do spotkania i dyskusji dwóch grup zawodowych: „profesjonalnych” historyków, czyli osób pracujących na uniwersytetach i w instytutach badawczych, oraz ludzi, którzy uprawiają „historię stosowaną” – muzealników, dziennikarzy, przewodników, przedstawicieli stowarzyszeń, popularyzujących historię lokalną i regionalną itd. Zależy nam na tym, żeby rozmawiać o przykładach udanej współpracy oraz możliwościach rozsądnej kooperacji w przyszłości.

Dr Magdalena Saryusz-Wolska, socjolożka i kulturoznawczyni, absolwentka Uniwersytetu Łódzkiego. Pracuje w Centrum Badań Historycznych PAN w Berlinie, zajmuje się problemami pamięci zbiorowej i kulturowej oraz historią wizualną.